Nie znoszę książek Dana Browna. Nie jestem w tym strasznie oryginalny – każdy „bestseller” z miejsca zdobywa grupę antyfanów. Zwykle znajdzie się grupa ludzi gotowa narzekać na coś tylko dlatego, że jest popularne. Inaczej – jak komuś wszyscy kumple coś polecają, czyta superpochlebne recenzje na necie itd. to oczekiwania mocno rosną i rzeczywistość rzadko jest w stanie im sprostać. Mój dawny przyjaciel nie polubił FLCL bo nadmiernie je zachwalałem – „Kod Leonarda” nadmiernie zachwalał „cały świat”. Moja antypatia ma jednak inne źródło – nie podoba mi się styl, z wielu powodów, uważam, że książka jest niska, pseudonaukowa itd. itd. Nie będę się jednak teraz zajmował recenzowaniem książek Browna z mojej, niezbyt pochlebnej, perspektywy. Dla odmiany – pragnę udzielić Danowi „rozgrzeszenia”.
Każda książka, rzeźba, płyta z muzyką lub filmem jest, sama w sobie, bezwartościowa, tak jak i każdy obraz, komiks, drzeworyt, każde słowo. Ich wartość objawia się dopiero, gdy odniesiemy je do konkretnego człowieka. W muzyce nie ma uczuć – muzyka jest o tyle „dobra”, o ile porusza już istniejące w nas „struny”. Książka jest o tyle „dobra, o ile „trafia”. Autor, świadomie lub nie, umieszcza w swoim dziele pewne pomysły, ideologie itd., jednak ich wartość wyraża się tylko wtedy, gdy ktoś je zrozumie, zrobi coś z nimi, przemyśli, zmodyfikuje swoje myślenie. Biblia o tyle jest „Dobrą Nowiną” o ile do nas trafia, o ile na jej bazie zmieniamy swoje życie (to nie mój tekst, usłyszałem go na wykładzie ks. Sobkowiaka i zgadza się z moimi przemyśleniami). Jeśli autor myśli o zagubieniu ludzkości w rozpasanej seksualności, po czym rysuje na kartce pionową kreskę i czeka, aż ktoś się domyśli o co mu chodziło to jest niekomunikatywny. Choć może jakiś wielki znawca jego twórczości będzie potrafił to „zinterpretować”. Obawiam się jednak, że on raczej będzie wiedział „o czym zwykle myśli autor” niż wyczyta to z tej kreski.
Często, w swoim życiu, nadinterpretowałem różne dzieła – zyskiwałem dzięki nim wiedzę, której w nich nie było, lub też rozwijałem tezę postawioną w utworzę i dochodziłem do wniosków, o których autorowi się nie śniło. Spotykałem też takie książki i płyty z muzyką, które jako całość były denne, jednak zawierały w sobie jedną, dwie myśli, które odmieniały moje życie. Sam autor, prawie na pewno, nie rozumiał ich, a przynajmniej nie w ten sposób, w który ja to robiłem. Nie miało to jednak znaczenia – liczyło się to, co mnie się udało zyskać, nie to, co zostało w dziele umieszczone (jak w przykładzie z pionową kreską, tylko inaczej).
Zadałem więc sobie pytanie – co ludzie znajdują w książkach Dana Browna, jaką strunę to w nich porusza? Oczywiście – jedną stroną popularności jego książek jest przytłaczająca promocja – do księgarni nie trafiła książka, do niej (przynajmniej w Polsce) od razu trafił „BESTSELLER”, z setkami tysięcy plakatów, ulotek i medialnym szumem. Wiadomo też, że pisarze antykościelni mają boosty pochodzące z pewnych środowisk, to jednak to i tak jest „kropla w morzu”. Ludziom powiedziano, że książka ma się podobać, to jasne, ale poza tym ta książka naprawdę im się podobała. Dlaczego? BO jest niska. Ukazuje bohatera, który kieruje się „zdrowym rozsądkiem” („dobre jest to, co ja uważam, że jest”), mającego problemy, ale jednak któremu się udaje. Którzy przeżywa „przygodę”, jest w ważnych i ładnych miejscach, w nagrodę zalicza „dupę” i ma satysfakcję, że jest bardzo fajny, a inni są głupi. I proszę mi tu nie insynuować, że to interpretacja „katola”. Tak uważałem będąc i ateistą, i nihilista i będąc chrześcijaninem. Cała ta religijna otoczka to pseudonaukowe brednie, które również mają swój cel – mają wzbudzić w czytelniku wiarę, że „on wie więcej niż inni”, że poznał jakiś sekret, który „wszystko tłumaczy”. Gnoza („wiedza tajemna”) pociągała ludzi około 2 tysięcy lat temu i pociąga również dzisiaj. To forma dowartościowania. Główny bohater podobał się czytelnikom – bo się z nim, w jakimś stopniu, utożsamiali. Autor opisał kogoś, kim chciałby być i to było czuć – jednak opisał też kogoś, kim, z pewnymi różnicami (np. płci) chciałoby być bardzo wiele osób. Opisał, w „racjonalny sposób” (który, oczywiście, niczego tak naprawdę nie wyjaśniał) „religijną tajemnicę”. Spora większość czytelników „Kodu Leonarda” naprawdę uwierzyła w te brednie o kielichu jako Marii Magdalenie, tajnych dokumentach ukrywanych przez Kościół itd. Czy można za to winić Dana Browna? Zastanowiłem się i stwierdziłem... że nie za bardzo. On tylko odpowiadał na zapotrzebowanie, nie chciał być pisarzem – moralną wyrocznią, który, za psie pieniądze, nakłania ludzi do rozwoju, szukania prawdy, szacunku dla wiary itd. Czy to jego wina, że ludzie nie chcą szukają rozwoju, ale podbudowania ego? Skoro rynkiem rządzą pieniądze, a książki są towarami – to Brown jest „dobrym” pisarzem.
Jeden z najpopularniejszych blogerów w Polsce opisywał kiedyś „test Kominka” - jeśli dziewczyna nie lubi książek Dana Browna to jest głupia, mówiąc w dużym skrócie. To mówi, sporo, o samym Kominku, ale przede wszystkim mówi o jego czytelnikach. Powiem więcej - skoro jest to jeden z popularniejszych blogów, „test Kominka” świadczy nam o czytelnikach w ogóle.
Tym razem – bez ani jednego jasno napisanego wniosku. Ludziom na co dzień mówi się, co mają myśleć, lubić, czytać, jeść. Jeśli ja wskażę coś, co dla odmiany ktoś naprawdę POWINIEN zrobić i on to zrobi, bo zostało mu to wskazane – to na dłuższą metę to i tak g*** jest warte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz