środa, 9 marca 2011

Problem z miłością? Dokończenie

W sumie rozbawiło mnie to, że wszyscy, z którymi rozmawiałem na temat poprzedniej części tego tekstu nazywali to "aa, to o miłości". Wpłynęło to na ostateczną formę (ale nie treść) "dokończenia". To jak z moim tekstem o Tolkienie, który był tekstem o trudnościach w komunikacji. Jego też powinienem w końcu zamieścić...


... któryś z chorych procesów. Zakochanie staje się dla nas sensem życia - więc za wszelką cenę będziemy je podsycać, karmić, co by sensu życia nie stracić. Od "drugiej osoby" uzależnimy swoje życie. W zależności od tego, jak sobie jej działania zinterpretujemy, tak się będziemy czuć. Popatrzy gdzieś w dal, stwierdzimy, że myśli o nas - dobry humor na wiele godzin. Popatrzy gdzieś w dal, stwierdzimy, że kocha kogoś innego - czarna rozpacz na wiele godzin. Zupełna abstrakcja. Ten stan przypomina trochę schizofrenię - żyjemy w świecie oderwanym od rzeczywistości, a mózg podsuwa nam różne obrazy. Jednak naszym sensem życia będzie zakochanie, nie osoba, w której się zakochaliśmy, choćby dlatego, że tej osoby nie będziemy realnie znać. "Zakochanie" jako sens życia uniemożliwia realne poznanie drugiej osoby, wypacza nam cały obraz, dlatego, że w naszym "interesie" jest wypaczenie obrazu. Idealizowanie ukochanej osoby karmi zakochanie - a na karmieniu zakochania zależy nam najbardziej. Gdy byłem starym nihilistą i chodziłem na terapię grupową pani psycholog spytała mnie, czemu nie "odpuściłem" swojego zakochania. Wtedy już zakochanie mną nie kierowało - zniszczyłem większość iluzji co do doskonałości osoby, w której byłem zakochany. Zniszczyłem moją wiarę w zakochanie jako sens życia - jednak nie zniszczyłem do końca tego uczucia, tylko w stopniu pozwalającym mi go nie słuchać. Dlaczego? Bo to uczucie było wtedy jedynym powodem dla którego żyłem, było sensem. Fakt, że upadłym, fakt, że mocno zniszczonym, ale nie miałem nic innego. Nienawidziłem tego uczucia, przez które tak bardzo zniszczyłem siebie, ale jednak trzymałem je, bo po cóż innego miałbym żyć...
Ten tekst, tak naprawdę, nie był o problemie "zakochania". Problem z zakochaniem był dla mnie dobrym pretekstem, gdyż jest popularny, no i dlatego, że wiem o nim dość sporo. Prawdziwym problemem jest brak sensu życia, przez który ludzi chwytają się czegokolwiek, co dałoby im chociaż jego namiastkę. Samo zakochanie, jako zakochanie, jest mechanizmem ewolucji, całkiem interesującym itd., nie jest jednak ani Bogiem, ani złem. Patriotyzm, jako chęć niesienia pomocy i wspierania jakiejś grupy ludzi (zwanej narodem) też nie jest zły, kiedy jednak naród lub państwo czynimy swoim "Bogiem" wszystko zaczyna się sypać.
Jeśli zakochujemy się i niszczymy sobie życie to nie dlatego, że zakochanie jest złe - to dlatego, że nie wiemy co dobrego możemy zrobić ze swoim życiem. Na co dzień ludzie niszczą swoje życie powoli, stopniowo. Gdy są zakochani mają więcej siły, którą mogą wykorzystywać na niszczenie sobie życia.
Nie chcę tu, jeszcze, teraz, pisać o tym, jak dobrze wykorzystywać zakochanie, czym jest zakochanie, czym jest miłość itd. To inny temat i nim też, w pewnym momencie, się zajmę. Chcę, zamiast tego, przestrzec przed problem mitologizacji m.in. zakochania, ale też osób, rodziny, ludzkości, muzyki itd. Jeśli podczas poszukiwań sensu życia ktoś wpadnie w taką pułapkę, to mimo tego, że będzie mu się w niej żyło coraz gorzej, będzie się coraz bardziej męczył, ciężko mu będzie się z niej wydostać. Będzie patrzył na "odmitologizowanie" muzyki, zakochania etc. jako na odrzucenie sensu życia, prawie jednoznaczne z odrzuceniem życia w ogóle. Dlatego rada - niech zawsze poszukiwanie prawdy będzie naszym celem w życiu, niezależnie od tego, co odkryliśmy, abyśmy nie bali się ciągle sprawdzać, na ile to, co uznajemy za sens życia, jest nim w istocie. I przepraszam za chore konstrukcje gramatyczne, ale język zawsze w pierwszej kolejności służył kulturze, a dopiero "w drugium obiegu" filozofii. Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz