Większość ludzi miała, będzie miała lub ma problemy z miłością. W zależności od epoki te problemy są większe, mniejsze, bardziej lub mniej rozpowszechnione. Tak się akurat złożyło, że żyjemy w epoce tych „większych i bardziej rozpowszechnionych”. Gdybym pisał ten tekst koło 1935 byłby tu, zapewne, tekst o patriotyzmie. W sumie, w tamtych czasach, pisał to za mnie Gombrowicz... Oh, well.
Ludzie sobie, z zasady, nie radzą z zakochaniem. I pomijam tu następujące później problemy z komunikacją w związku itd. - to oddzielny temat. Chodzi mi tu tylko o samo uczucie, które mówi nam że „któraś samica/któryś samiec” ze stada jest bez wad, choć jest to oczywiście bzdurą. Chociaż nawet nie – uczucie nie mówi nam takich głupot, to my je sobie mówimy. Więc inaczej – chodzi mi o to uczucie niesamowitego pociągu intelektualnego/seksualnego/duchowego (czasem dwa z trzech, czasem trzy z trzech, czasem jeden z trzech, liczy się przede wszystkim wyjątkowość tego uczucia). Tu dochodzi specyfika pewnych epok. Problem nie leży w tym, że w jednych epokach ludzie się nie zakochiwali, a w innych nagle owszem, albo że ci mocniej, bo byli superwrażliwi, a ci mniej. Problem leży w ideałach wyznawanych przez jednostki danych społeczeństw. Jeśli ktoś wielkim patriotą jest, to gdy kobieta go nie kocha to trudno, ma swoją matkę ojczyznę. Jak ktoś wierzy w prawo moralne albo w Boga, albo w ludzkość (jak Wokulski) to ma coś, co go przy życiu podtrzymuje, co zakochanie ogranicza, odbiera mu absolutną władzę nad człowiekiem. Jednak my jesteśmy społeczeństwem powojennym. Nam wojna nie przetrąciła kręgosłupów bezpośrednio, nie kłamaliśmy, nie donosiliśmy, nie zdradzaliśmy, ani nikt na nas nie donosił, nikt nas w ręce wroga za pieniądze nie wydał. Jednak osoby, które tego doświadczyły, zwykle miały już jakąś swoją ideologię. Zadziałał na nich psychologiczny, dwubiegunowy schemat – jak ktoś był katolikiem to albo mu się wiara pogłębiała, albo zostawał ateistą. Jak ktoś był patriotą to stawał się albo superpatriotą, albo się po drodze łamał i zaczął walczyć z patriotami. Jak ktoś był kosmopolitą to zwykle mu się to pogłębiało, itd. Umysł, który doświadczał skrajności, szukał sobie skrajności, aby się w niej schować i ocalić. Potrzebowali tego – tej siły, która pozwoli przeżyć. Po wojnie jednak nastąpiło rozprzężenie, próba wielkiego rachunku sumienia, rozliczenia wszystkich ideologii. „Jak Bóg/państwo/przeznaczenie/”co tam chcesz” mogły na to pozwolić?” Wywołało to potężną falę w kulturze – falę nihilizmu. Państwo nie jest najwyższą wartością, nie jest warte, aby je czcić. Boga nie ma. Człowiek jest zły. NIC wartego uwagi nie zostaje jako fundament dla nowych pokoleń. Niektórzy z młodych na siłę próbują się do czegoś podpiąć, inni, wychowywani przez rodziców (bardzo rzadki przypadek, rodzice już z zasady nie wychowują bo sami w nic nie wierzą) dostają jakiś fundament. Nie ma jednak on nawet 1/4 dawnej siły, dziecko idzie do szkoły i NIE buduje, razem z rówieśnikami, nowej, lepszej moralności. W szkole uczy się zwierzęcych instynktów, przetrwania najsilniejszego, lizusostwa i chamstwa. Ewentualnie nie uczy się tego, bo to wszystko było już w domu. I wyobraźmy sobie, że na takie okaleczone stworzenie spada nagle „zakochanie”. Zresztą – większość ludzi nie musi sobie „wyobrażać” - przeżyli to, i to właśnie w takiej wersji jaką tu opowiadam, chociaż wątpię, aby zdawali sobie wtedy sprawę „jak to wygląda z szerszej perspektywy”. W sumie to nawet wątpię żeby przez lata się nad tym tak zastanowili i ogarnęli szerszą perspektywę, ale hej, daję tu właśnie taką możliwość.
Spada więc to zakochanie... I co? Klasyczne dwie możliwości –
a) Staje się ono potrzebą do zaspokojenia, jeśli nie jest silniejsze od innych, już nieźle wykształconych zwierzęcych instynktów przetrwania.
b) Staje się sensem życia, wypiera inne, słabe fundamenty. Rozpoczyna się wielki proces mitologizacji, próba odcięcia „wspaniałej miłości” od „chamskiego popędu płciowego”. Po czym – rodzą się problemy, bo odkrywamy, że co prawda na sens życia wybraliśmy siłę potężną, ale jednak siłę, której ani nie rozumiemy, ani nią sterujemy, ani za nią nie nadążamy.
W przypadku „a” miłość nie jest problemem – jest jedynie kolejną potrzebą do zaspokojenia, jak jedzenie, spanie, odlewanie się. Sensem życia pozostaje „przetrwanie”, a jego wyznacznikami są uczucia i instynkty. Nic ciekawego. W przypadku „b” jednak zaczyna się...
PS Zakochanie nie musi być potworem. Po prostu ludzie, z powodu zwykłego niezrozumienia, często z zakochania potwora robią. Na usprawiedliwienie zakochanych – zwyczajowo patrioci z państwa też robią potwora, również niezła część wyznawców z Boga robi potwora. Ludzie, po prostu, zdolni są..
PSS Przepraszam za takie podłe przerwanie tekstu, ale czas na wykłady, a nie chcę zostawiać tekstu do kurzenia się na dysku twardym, skoro mogę zamieścić to, co jest, a resztę dopisać później. O, i jeszcze jak będę miał czas to błędy sprawdzę... Zwyczajowo – howgh.
*W tym tekście odwołuję się do miłości jako do zakochania, co NIE jest dla mnie typowe. Powinienem w końcu machnąć słowniczek używanych terminów...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz