Zwykle, gdy zadaję pytanie w tytule lub na początku pracy lubię na nie prosto odpowiedzieć, „tak/nie”. To nieźle wygląda i burzy naturalny porządek budowania tekstu. Odpowiadam, argumentuję i mam w nosie, zamiast udawać, że się zastanawiam podczas pisania, że moja odpowiedź dopiero „powstaje”. Tym razem również odpowiem we wstępie, jednak nie tak prostu jak lubię. Moja odpowiedź brzmi: „nie wiem”.
Nie chcę odwoływać się do dawnej historii anime, pierwszych komiksów w starożytnej Japonii czy początków animacji. Nie interesuje mnie starożytna Japonia, wiem o niej tyle, ile spotkałem nawiązań w różnych mangach i anime. Dawne bajki u nich są równie brutalne i płytkie jak u nas. Mnie interesują głębokie przemyślenia, subtelne wpływanie na widza, budowanie historii, z której możemy się uczyć, przekazanie doświadczenia, wyrażenie przez autora jakiejś myśli lub części życia. To właśnie, z wielkim zaskoczeniem, znalazłem kiedyś w anime*.
Nie jest tak, że tylko w anime znajdziemy rzeczy godne uwagi. Jednakże – dobre anime łatwiej znaleźć niż dobry film. Ponieważ, po pierwsze, filmów jest więcej, tak po prostu. Po drugie, Europa i USA spaczone są „artyzmem” i wielkim podziałem na sztukę „dla plebsu” i „prawdziwą sztukę”. Niestety, prawdziwa sztuka zwykle jest równie głęboka jest sztuka dla plebsu, jej jedyną „przewagą” jest korzystanie z bardziej skomplikowanych narzędzi. „Plebs” dostanie zdjęcia psów dotykających nosem obiektyw aparatu, „ludzie wykształceni” dostaną abstrakcyjne plamy, mające ukazywać psa. W obu przypadkach przekazywana była dość ogólna teza, „pies”. Nie znaczy to, że żaden artysta nie ma nic ciekawego do powiedzenia, niektórzy mają. Jednakże „przekaz” w sztuce nie jest wysoko punktowany. Liczy się skomplikowanie, wielowątkowość, wieloaspektowość, nowatorstwo które, naprawdę, nie muszą przekazywać niczego wartościowego. Tak też jest w kinematografii. Anime to, do pewnego stopnia i „do czasu” ominęło. To nie znaczy, że nie ma „artystycznych anime”, oraz że nie ma „anime dla motłochu”. Są, oczywiście że są, przecież nawet „japońskie kreskówki” tworzone są przez ludzi, a w ludziach, czy chcemy tego czy nie, są tendencje do takiego podziału. Różnica jest bardziej subtelna – kiedy w USA lub Europie film NIE kieruje się do masowego odbiorcy, wtedy, siłą kontrastu, targetuje się na „artystów”. W Japonii, jeśli anime nie kieruje się do masowego odbiorcy, to kieruje się... gdzie indziej, nie koniecznie w stronę „sztuki dla sztuki”. Dlatego powstało „NieA_7”, anime z fabułą „nagle na całym świecie w różnych miejscach pojawili się kosmici, którzy wyglądają jak ludzie i próbują sobie jakoś radzić w społeczeństwie”. Jest to anime z bardzo leniwą akcją, opowiadające o perypetiach studentki wynajmującej pokój na górnym piętrze japońskiej, tradycyjnej sauny oraz jej koleżanki-kosmitki, zbierającej złom na wysypisku. Głównym rdzeniem tego anime jest sprzeciw wobec wspinania się po szczeblach kariery, wobec zbytniego przyspieszenia życia, wobec gonitwy za sukcesem. Dla kogo jest to anime? Dla artystów zbyt „obciachowe” („kosmici w szafach? Dziecinada”), dla ludzi szukających akcji zbyt powolne, jak na komedię – często za poważne. Takie coś nie miało prawa się świetnie sprzedać – i, co nie jest zaskoczeniem, nie sprzedało się świetnie. Jednakże – powstało i było genialne. Podałem je tutaj jako przykład, takich przykładów znam jeszcze kilka. Jednakże zwykle – są to dość stare przykłady. Rynek anime, jak każdy rynek, polaryzuje się. Dawno, dawno temu, żeby zrobić grę znaną na całym świecie, wystarczyło mieć pomysł, bardzo dużo samozaparcia i komputer. Potem rynek pożarły wielkie firmy, a dzisiaj, dzięki dystrybucji internetowej, znów można, mając pomysł, komputer i samozaparcie, stworzyć hit i zarobić fortunę. Anime, natomiast, wchodzi w fazę „wielkich firm”. Wielkie firmy, natomiast, mają jeden cen – dobrze zarobić. Dlatego wiele tytułów spłyca się i dostosowuje do mniej wymagającego odbiorcy – bo takich odbiorców jest więcej. Kilka starych tytułów stosowało technikę „przyciągnąć odbiorców cyckami, a potem przekazać im coś wartościowego” (choć i były takie tytuły, które stosowały technikę „odepchnąć odbiorców przegiętymi opcjami, a potem przekazać wartościowe rzeczy tym, którzy zostaną”). Dzisiaj można odnieść wrażenie, że wszystko, zaczynając od cycków a kończąc na „przekazywanych ideach” jest wykalkulowane na przyniesienie maksymalnego zysku. Dlatego przekazywane idee przestają być wartościowe, a anime – przestaje być warte uwagi. Dawniej też były takie w 100% wykalkulowane anime – jednak dzisiaj, po prostu, ciężko znaleźć inne.
Jest jeszcze jeden aspekt działający na korzyść anime i mangi – specyfika „japońskiego spojrzenia”. Japończycy, z wielu, wielu powodów (pożyczenie religii od Chińczyków, krach tej religii, wielowiekowe silne odniesienie od własnej kultury, które dzisiaj nie znajduje już silnych fundamentów i trzyma się siłą rozpędu z powodu braku odpowiednich zamienników, poszukiwanie takich zamienników wśród dotkniętych powojennym relatywizmem Japończyków itd.) patrzą na świat zupełnie inaczej niż my. Europejczykowi ciężko jest „wyjść z siebie i stanąć obok”, ciężko jest zrozumieć europejskie spojrzenie za pomocą jego samego. Dlatego właśnie sporą wartość niesie za sobą studium japońskiego spojrzenia, kultury, moralności. Nawet nie dla wartości zawartych w nich samych (jak się nie ma dobrego punktu odniesie dla tego, co jest przydatne, a co nie, to można zamienić jedną kulturę na inną, nic na tym, poza poczuciem wyższości, nie zyskując), choć to też istotny aspekt. Jednak głównie przydaje się to do zrozumienia siebie i swojej kultury, swoich korzeni. Jeśli wyjdziemy na chwilę ze swojej skorupy i spróbujemy zrozumieć kulturę Japonii (a anime, jako jej wytwór, może nam w tym pomóc) jest szansa, że będziemy w stanie podobny proces przeprowadzić wobec kultury w której się wychowaliśmy.
Nawet relatywnie słabe anime lub manga mogą nas czegoś nauczyć o japońskiej kulturze, o ile nie mieliśmy z nią wcześniej bliższej styczności. Jednakże – jaki jest sens oglądać coraz to nowsze, płytkie anime i poznawać kulturę Japonii, skoro można sięgnąć po stare, mocne „mindfuck'i” i przy okazji poznawania kultury zrewidować całe swoje dotychczasowe życie. Dlatego – jeśli wszyscy twórcy japońskiej animacji będą, przyparci do muru przez wielkie korporacje, produkować sprzedajne i płytkie gnioty to, z mojej perspektywy, nowe anime nie będą miały żadnej wartości.
Czy tak się jednak stanie? Nie wiem. To, że rynek anime przeżywa regres nie oznacza, że nie może się odbić. Zależy to jednak, w głównej mierze, od odbiorców. Jeśli znajdzie się wystarczająco dużo chętnych, gotowych kupić głębokie anime, to zawsze będzie się opłacało założyć studio i wydać coś takiego. Kiedy jednak ambitne anime nie będą się twórcom zwracać, to przestaną wychodzić „bo jeść trzeba”. Tak działa ewolucja.
*Do 2010 roku piraciłem anime, gry, muzę itd. Od 2010 wykasowałem wszystko, czego nie kupiłem/nie dostałem od twórców i powoli, powoli odbudowuję swoją biblioteczkę anime, kupując na allegro, amazonie, w empiku, z amerykańskich sklepów internetowych itd.
(Ostrzegam przed bootlegami, czyli nielegalnymi kopiami udającymi legalne filmy i muzykę! Allegro, mimo moich upartych raportów, nic nie robi z aukcjami, na których ktoś wciska podróbki twierdząc, że to „100% oryginał”. Podobnie jest na eBay'u, na Amazonie jest dość dobrze, ale trzeba uważać na „innych sprzedawców” prowadzących handel przez Amazona.)
PS Do tekstu zainspirował mnie obejrzany ostatnio Evangelion: 1.11 oraz wypowiedź autora scenariuszy do m.in. Ergo Proxy, Cowboy Bebop'a i Samurai Champloo.
PSS Naprawdę lubię film „Bang bang you're dead”. Świetnie zachowuje proporcję między byciem filmem dla plebsu, a filmem „artystycznym”, a przy tym ma kilka głębokich myśli. Oczywiście, ponieważ nie targetował się na żadną z wcześniej wymienionych grup, „sukcesu” nie odniósł... Jednakże, moim zdaniem, sam jest „sukcesem”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz