"Odchodząc zabierz mnie..." Republika. Pewnie pare osób zna tę piosenkę. Dzisiaj, przy przygotowywaniu kolacji, przypomniałem sobie jej słowa i poczułem ogromny smutek. Po przeanalizowaniu całej tej sytuacji doszedłem do wniosku, że słowa tej piosenki dzisiaj już nic dla mnie znaczą. Oswoiłem się już z odchodzeniem ludzi, których kocham, w takiej sytuacji przeanalizowałbym tylko zyski i straty, może trochę tęsknił, choć pewnie bardziej za tym, że ktoś był w nocy przy mnie, do kogo mogłem się przytulić, niż za osobą. Myśląc o piosence dopadł mnie głęboki smutek, gdyż kiedyś związałem go z nią, gdy jej słowa znaczyły dla mnie bardzo dużo.
Ksiądz-wykładowca z teologii moralnej fundamentalej opowiadał, że należy ukrywać złe rzeczy, które dzieją się w rodzinie, bo tak należy, bo wszyscy wiedzą, że to dobre, bo to naturalne. To jego ulubiony sposób argumentacji - bo wszyscy wiedzą, że to dobre. Nie lubię jego wykładów - czuję, że o moralności poucza mnie człowiek, który swoje "zasady moralne" bierze z artykułów z onetu i wyborczej. Nic osobistego - to tylko kwestia moich obserwacji na temat jego argumentacji. Jestem "domorosłym psychologiem" - zostałem nim, żeby wyleczyć się ze stanu w którym się znajdowałem, zachowując przy okazji swoje wspomnienia i przemyślenia. Inne drogi "wyzdrowienia" wymagały ode mnie odrzucenia tego, co odkryłem - a nie chciałem tego, uważałem to za zdradę. Dziś, w sumie, również bym tak uważał. Wg domowej psychologii kłamstwo jest złe, nawet jeśli ksiądz-wykładowca mówi mi inaczej. Ukrywanie przed światem rodzinnych problemów powoduje ich nasilenie, a nie rozwiązanie. Właśnie z tego powodu, że "to, co złe w domu, zostaje w domu" panoszy się tyle patologii, z którymi nic się nie robi. Wychowałem się z patologią, podobnie jak wielu moich rówieśników. Gdy ktoś mi mówi, że tak ma być, patrzę na niego ze spokojem - on po prostu nie wie, co naprawdę jest w życiu ważne, nie zrozumiał lekcji zwanej "śmiercią" i "życiem". Do tej lekcji będę się jeszcze odnosił.
Po tym podwójnym wstępie - wbrew pozorom, potrzebnym - pragnę przejść do omówienia moich przemyśleń związanym z "mroczna przeszłością" i książką "Tato" Whilliama Whartona, która mnie do nich doprowadziła, która mi o nich przypomniała. Dokładniej rzecz biorąc - pragnę w ten sposób rozpocząc cykl notek o przeszłości, lecz zupełnie innej niż ta "nihilistyczna", którą do tej pory opisywałem. No, może nie "zupełnie", ale "znacznie". Lecz - to już nie dzisiaj, jutro zaczynam wykłady o 8, poza tym chce mi się siku. Dobranoc.
ps. Młodzieżowe piosenki są o "złym państwie", "złych policjantach", "złych rasistach", "złym kapitalizmie" (naprawdę!). Szkoda tylko, że mówią o rzeczach naprawdę ważnych - o nieumiejętności odnalezienia miejsca w swojej rodzinie, o wychowaniu poprzez straszenie, o prawdziwej "nieznośnej lekkości bytu", która powodu, że nie chce się żyć. Jeśli zaś o tym opowiadają - to po to, aby włączyć to w nurt "młodzieńczego buntu". Ale jak buntować się przeciwko temu, że żyć się nie chce? Co komu da, że powie, że jego życie rodzinne jest powalone, skoro nie rozumie "dlaczego", ani nie wie "co może z tym zrobić". Przez całe życie beznadziejnie dobieramy sobie idoli i autorytety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz