Dawno, dawno temu wpadłem na pomysł, że przyszli rodzice powinni zdawać egzamin na prawo do wychowywania / spłodzenia dziecka (pozdrawiam tu serdecznie wszystkich, którzy również wpadli kiedyś na ten sam pomysł). Po jakimś czasie stwierdziłem, że jest to zbyt ekstremalne, utopijne i zapomniałem o tym. Zjazd do domu po zakończonej sesji dosadnie przypomniał mi o zasadności tej idei.
Pisałem kiedyś o tym, jak świetnie działam w warunkach ekstremalnych, podczas kryzysów, tragedii itd. Nie opisałem jednak dokładnie tego, jak źle działam w innych sytuacjach.
Gdy zostawałem chrześcijaninem nie robiłem tego, żadną miarą, po to, aby być „po wygranej stronie”. Nie myślałem wtedy o innych, o tym, że będę postrzegany tak, czy inaczej, że będę fajny, albo niefajny. Byłem gnojkiem podstawionym pod ścianą, gdzie mogłem wybrać albo Chrystusa, albo śmierć. Nic innego. To nie był wybór na zasadzie „lewo/prawo”. Raczej: bardzo wąska ścieżka – Chrystus. Wszędzie wokół: śmierć. Lub inaczej – żeby przeżyć mam wybić hordę zombie i na półce mam różne bronie i Chrystus jest najlepszą z nich, jedyną, która pozwoli mi tego dokonać. Tak wtedy było i nie miało znaczenia, że szpan mieć dobrą broń, że ekipa z Chrystusem to ta „lepsza” ekipa. Jednakże – dzisiaj już nie stoję przed tą ścianą, czy raczej nie czuję już tej grozy wyboru. Wyciąłem zombie w pień, potem dorżnąłem resztki watahy. Dziś stoję po „wygranej stronie” i ostro daje mi się to we znaki.
Ludzie są chorzy. I nie mówię tu o „tamtych ludziach”. Nie mówię o „grupie moherów”, czy „ekipie TVNu”. Po prostu – ludzie jako ludzie. Żyją jednostki trochę mniej chore, ale nie ma jednostek zdrowych. Każda bardziej wnikliwa obserwacja ludzi mi o tym przypomina. Wyspecjalizowaliśmy się w ranieniu się wzajemnie, sam fakt, że tzw. „dylemat jeża” (samotność powoduje, że chcemy być blisko z innymi ludźmi, jednak ta bliskość rani nas, dlatego odsuwamy się od innych ludzi, ale wtedy rani nas samotność) nie jest opisem ciężkiego przypadku klinicznego, a jest zwykłym dylematem, pasującym do przytłaczającej większości ludzi na całym świecie jest tego najlepszym przykładem. Od małego wychowujemy się na karach i nagrodach, uczymy się ranić innych i unikać zranienia. Rodzice, gdy „chcę dla nas dobrze” ranią nas, gdy mają nas w dupie rani nas samotność. Nie mówię, że zawsze – po prostu, zwykle tak jest. Żeby przerwać to szaleństwo potrzeba „prawa jazdy” na bycie rodzicem, ciężkiego egzaminu, państwowego, płatnego, upoważniającego do płodzenia i wychowywania dzieci. Nie będę nawet przeginał – nie ma on uczyć czysto idealnego sposobu wychowywania dzieci, choćby dlatego, że nie da się wybrać idealnego sposobu, że wszystko zależy od sytuacji, od czasów, poglądów rodziców itd. Dlatego wystarczy mi, jeśli rodzice wybiorą sobie jeden z podanych wzorów, albo stworzą z nich „model mieszany” i z tego będą w stanie zdać egzamin. Wystarczy mi, jeśli ten model będzie choć trochę lepszy od tego, jaki spotykamy teraz.
Jeszcze sporo przed nawróceniem stwierdziłem, że brakuje mi kreatywności. Jestem niezłym recenzentem, krytykiem, poprawiaczem cudzych błędów, jednak mam spore problemy ze stworzeniem czegoś „od kreski”, czegoś od początku do końca własnego.
Lata temu nagiąłem swoje uczucia. Żyłem w związku, w którym doprowadzałem się na skraj pożądania, by, dla zabawy, nigdy go nie zaspokajać. Przeszedłem N, grę, która uczy trzech rzeczy: cierpliwości, cierpliwości, cierpliwości. Znęcałem się nad sobą psychicznie, przełamywałem swoje bariery. Gdy było zimno kazałem czuć ciału ciepło i ono czuło ciepło. Dlatego – posty, wyrzeczenia itd. w moim życiu mają bardzo małą wartość. W końcu – skoro tylko zechcę mogę obrócić swoje uczucia, pożądać NIE jedzenia mięsa czy czegoś w tym stylu. Jedynym odczuwalnym efektem „wyrzeczeń” jest sprawdzian, czy przypadkiem nie stałem się zbyt przekorny, czy będę potrafił zapanować nad chęcią przekroczenia przepisu, który sam sobie narzuciłem lub został mi narzucony. Przeszedłem daleką drogą, wyciąłem zło w moim życiu, pokonałem najważniejsze przeszkody, które były w moim życiu, znalazłem odpowiedzi na najważniejsze pytania. Nadszedł czas, aby zacząć budować, siać zamiast walczyć, zbierać zamiast wypalać, a ja – nie potrafię. Nigdy tego nie robiłem.
Słychać czasem oskarżenia (słuszne zresztą), że Kościół w walce z aborcją za bardzo skupia się na nienarodzonych jeszcze dzieciach, przez co zaniedbuje dzieci już narodzone. Tak też – dzisiejsza kultura europejska za bardzo skupia się na dzieciach już narodzonych. Największą zbrodnią współczesnego świata jest pedofilia. Wszystko inne przejdzie, ale pedofilia – nie. Non stop, wszędzie słyszymy, że dzieci są strasznie ważne, choć mało kto rozumie czym tak naprawdę są dzieci i jak działają. Dawniej liczyła się tylko „głowa rodziny”, ojciec, a reszta domowników była czymś na kształt niewolników. Dzisiaj, wg telewizji, wszyscy powinni być niewolnikami dzieci. To chory system, jednak można go wykorzystać do przeprowadzenia reformy i wprowadzenia „prawa do rodzicielstwa”. Kilka gładkich frazesów o niesamowicie pozytywnym wpływie na rozwój dziecka, o ratowaniu dziecka przed pedofilią czy coś w tym stylu i mamy referendum np. w Szwecji w kieszeni. Trochę więcej zachodu – i spokojnie dostajemy dyrektywę unijną. Mimo, że jest w tym sporo szaleństwa, to niewielu polityków odważyłoby się być przeciw – za bardzo mogłyby ucierpieć ich wizerunki, a przecież – z wizerunku żyją.
Gdy byłem nihilistą uważałem, że nie ma już więcej wartościowego do odkrycia, że nie ma sensu nic budować, nie znajdywałem tematów do rozmyślań, gdyż wszystkie interesujące mnie już przerobiłem i czekałem tylko na śmierć. Potem, gdy odkryłem, że się myliłem, walczyłem z sobą, co rusz odkrywałem coś nowego, znajdowałem odpowiedzi na najważniejsze pytania itd. Teraz, gdy pokonałem wszystkie doraźne poważne problemy, powinienem zacząć budować coś nowego, tworzyć coś na przygotowanym przez siebie placu budowy. Zamiast tego – chodzę po placu i wyrywam jakieś trawki, szukam dziury w całym. Zamiast budować coś nowego – buduję sobie problemy do rozwiązania, lub też wskrzeszam stare, aby jeszcze raz je rozkminić. Moja sytuacja przypomina tę, w której byłem jako nihilista. Jednak tym razem – nie stanę przed ścianą Chrystus/śmierć, bo tym się już zająłem. Teraz mam wybór – albo zacznę budować coś swojego, coś nowego, albo do końca życia będę żył wspomnieniem „swojego wspaniałego zwycięstwa”.
Egzamin mógłby, a nawet powinien być płatny. Możemy to spokojnie wytłumaczyć faktem, że przecież dziecko wymaga nakładów finansowych, a jeśli kogoś nie stać na egzamin to nie stać go również na utrzymanie dziecka. Skoro ktoś miałby płacić za możliwość podejścia do egzaminu – starałby się bardziej. Ogólnie – dziecko powinno stać się w umysłach ludzi przywilejem, a nie „karą za seks”. W skład egzaminu mogłaby wchodzić 2 tygodniowa część praktyczna, w której rodzice opiekowaliby się dzieckiem z sierocińca. Dzieci, które brałyby udział w takich egzaminach dostawałyby za to kasę, która po osiągnięciu dorosłości pomagałaby im na starcie (każdy wie, że dużo łatwiej się gra tzw. fundowanymi postaciami). Wszystko powinno trwać przynajmniej miesiąc – co spokojnie można wytłumaczyć tym, że „przy dziecku potrzeba sporo cierpliwości, dlatego jeśli brak Ci cierpliwości do trudnego i długiego egzaminu – nie masz co marzyć o dziecku”. Poziom egzaminu powinien być taki, żebym ja na dzień dzisiejszy oblał go sromotnie. Czasem potrafię spojrzeć na siebie krytycznie, a że dzisiaj miało to miejsce, stwierdzam „argh” i wiem, że mnie również przydałaby się taka motywacja za pomocą trudnego, rozwijającego egzaminu.
Skąd zestawienie ze sobą dwóch tak różnych tematów?
OdpowiedzUsuńMyślałem o obu sprawach naraz. Ruszając jeden temat - myślałem o drugim. Ta notka jest dość wiernym odwzorowaniem takiej sytuacji. Pisałem fragment tego, fragment tego i tak aż byłem już zbyt zmęczony żeby pisać dalej.
OdpowiedzUsuń